OSTATNIE DNI W TURCJI – IKIZDERE - ÇAYELI
Po noclegu na dziko w namiotach nad rwącą rzeką opuszczamy okolice Klasztoru Sumela. Ostatnią atrakcja na którą wybraliśmy się w Turcji było małe miasteczko 50km na południe od głównej drogi w kierunku Batumi - Ikizdere. Jak tylko dowiedziałam się, że jest tam cudowny wodospad, nie mogłabym sobie podarować gdybyśmy minęli to miejsce.
Nie słynie ono tylko z mojego wodospadu. W regionie tym również produkuje się najdroższy i najlepszy miód w Turcji. Nie skłamałabym nawet gdybym nie powiedziała, że najdroższy na świecie. Zainteresowały mnie głównie same ule, które znajdują się albo wysoko na drzewach lub w niedostępnych miejscach na zboczu skalnym.
Sama nazwa miasteczka Ikizdere oznacza „dwa strumienie” bowiem właśnie w dolinie dwóch rzek Çamlık i Cimil produkuje się miód i uprawia herbatę. Nie daleko znajduje się również miejscowość Çayeli w centrum której znajdziemy mnóstwo fabryk, gdzie przetwarzane są liście herbaty na wspaniały turecki Cay.
Po noclegu na dziko w namiotach nad rwącą rzeką opuszczamy okolice Klasztoru Sumela. Ostatnią atrakcja na którą wybraliśmy się w Turcji było małe miasteczko 50km na południe od głównej drogi w kierunku Batumi - Ikizdere. Jak tylko dowiedziałam się, że jest tam cudowny wodospad, nie mogłabym sobie podarować gdybyśmy minęli to miejsce.
Nie słynie ono tylko z mojego wodospadu. W regionie tym również produkuje się najdroższy i najlepszy miód w Turcji. Nie skłamałabym nawet gdybym nie powiedziała, że najdroższy na świecie. Zainteresowały mnie głównie same ule, które znajdują się albo wysoko na drzewach lub w niedostępnych miejscach na zboczu skalnym.
Sama nazwa miasteczka Ikizdere oznacza „dwa strumienie” bowiem właśnie w dolinie dwóch rzek Çamlık i Cimil produkuje się miód i uprawia herbatę. Nie daleko znajduje się również miejscowość Çayeli w centrum której znajdziemy mnóstwo fabryk, gdzie przetwarzane są liście herbaty na wspaniały turecki Cay.
BATUMI – JASKINIA PROMETEUSZA – GELATI
Po krótkim zwiedzaniu miasteczka jedziemy prosto na granicę Turecko – Gruzińską. Mijamy ogromne kolejki tirów czekających na swoją odprawę. Na szczęście my nie musieliśmy długo czekać. Po krótkiej odprawie przywitała Nas Gruzja. Wreszcie znaleźliśmy kawałek zieleni nie pokrytej śmieciami by spokojnie zjeść późnie śniadanie (ok 15:00). Chwilę później jesteśmy już w słonecznym Batumi. Wszystkim znane Batumi z herbacianych pól i piosenki Filipinek dziś wygląda zupełnie inaczej. Jest to nowoczesne miasto, pełne nocnych klubów, kasyn i mandarynek.
Nocleg znaleźliśmy u Zorbega, prze miłego starszego pana z brzuszkiem, który gości nas w swoich skromnych progach. Wieczorem zostaliśmy zaproszenie na gościnę. Zaznaliśmy gruzińskich toastów przy domowym półwytrawnym winie. Posmakowaliśmy miejscowego pieczywa i smażonych maleńkich rybek wprost z Morza Czarnego przygotowanych przez gospodynię domu.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na plażę, pozbierać muszelki i wygrzać się w słoneczku. 11 Grudnia mieliśmy 250 C. Samo miasteczko zrobiło na nas ogromnie pozytywne wrażenie. Wielki park, mnóstwo zieleni, wspaniałe statuetki, pomniki i ozdoby sprawiają, że sam spacer po mieście relaksuje. W centrum jest znacznie głośniej, ludzie muszą szybko biegać pomiędzy szalejącymi kierowcami taksówek i marsz rutek. Bo Turcja to maleński pikuś w porównaniu z Gruzińskimi szoferami. Trzeba ciągle uważać przechodząc przez ulicę. Nie mówiąc już o samym poruszaniu się samochodem po drodze. Co drugi samochód jest porozbijamy.
Brakuje im zderzaków z przodu i z tyłu. Lusterka trzymają się na taśmie a znaleźć nie zadrapany samochód to jak szukać igły w stogu siana. Na ulicy czasami tylko słychać klaksony. Nie wiesz czy drugi kierowca wita się z togą, pragnie Cię wyprzedzić czy pogonić do szybszej jazdy. Nikt nie używa świateł, bo czasami po prostu ich nie ma, a wszyscy chyba uczyli się jeździć od taty na podwórku. Nie brakuje również Policji, która jeździ cały czas na sygnałach, ich samochody wyposażone są w mocne gmole w razie kraksy i megafon, by co chwilę upominać o przejściu pieszych na czerwonym świetle. Jednak mandat można dostać za szybką jazdę, bo wolno tutaj nikt nie jeździ – no chyba, że my. Tutaj również po raz pierwszy próbujemy lokalnej kuchni. Kubie co prawda brakuje schabowego, jednak mi kuchnia gruzińska posmakowała. Chinakli - gruzińskie słynne pierogi z farszem (udało mi sie znaleźć bez mięsa), to tego sałatka (ogórek, pomidor, cebula i orzechy).
Na drugi dzień opuszczamy Batumi. Po drodze zwiedzamy dwa Parki Narodowe. Jeden w przepięknej zielonej dolinie drugi u wybrzeża morza obejmujący jezioro Paliastomi. Niestety nie udaje nam się sfotografować żadnego z przelatujących tam egzotycznych ptaków. Musimy przyjechać tu następnym razem troszeczkę później powiem na przełomie stycznia i lutego można spotkać tu flamingi. Na wieczór również zatrzymujemy się w okolicach mokradeł, jednak nie była to spokojna noc. Trafiliśmy na sezon myśliwski. Bowiem w okolicy grasowały dzikie świnie, albo po prostu uciekły z zagrody, albo nikt ich nie pilnował. Bo na wsi to wszystko lata luzem, świnie, krowy, kury i kaczki. Wiec najprawdopodobniej właściciele chcąc złapać swoje świnie przez cała noc jeździli samochodem próbując ustrzelić coś na gościnę.
Z samego rana szybko spakowaliśmy nasz namiot i pojechaliśmy w kierunku Kutaisi. Na północ od miasteczka znajduje się Jaskinia Prometeusza. Nie wiele w Gruzji znajduje się kierunkowskazów do atrakcji. Zapomnieć można o informacjach o numerze drogi, a co dopiero o adresie. Nasz GPS nie funkcjonował już w Gruzji, stąd też musiałam całą drogę nawigować Kubę za pomocą tradycyjnej mapy. Nie było to jednak łatwe. Co chwilę musieliśmy pytać o drogę i przypominać sobie rosyjski język, który Kuba gdzieś tam liznął na studiach a ja… dopiero się go uczę. Na szczęście wielu mieszkańców bardzo dobrze mówi po rosyjsku, bo gdybyśmy musieli porozumiewać się po gruzińsku i odczytywać wszystkie znaki, które wyglądają niczym spagetii dla Włochów to za daleko byśmy nie dojechali.
JASKINIA PROMETEUSZA – to kolejne miejsce gdzie docieramy. Oczywiście nie było to łatwe, ale jak stare porzekadło mówi „kto pyta nie błądzi”. Właściwie nie wiedziałam czego się spodziewać, tym bardziej jak zajechaliśmy na parking – widać było, że jest już po sezonie. Poszliśmy do recepcji, gdzie dowiedzieliśmy się, że za pół godziny rusza kolejny rejs do jaskini. Zakupiliśmy więc bilety, ale każdy odwiedzający ma opcję do wyboru:
- Samo zwiedzanie 7lew/os
- Dodatkowo po zwiedzaniu rejs łódką po jeziorze w jaskini 7lew/os
W cenie biletów był jest również przewodnik, myśmy trafili na przemiłą Panią, która oprowadziła Nas w języku angielskim. My wybraliśmy dwie opcje i powiem to był strzał w dziesiątkę, więc polecam jak najbardziej. Przewodniczka zabrała nas na wyprawę do krainy gier świateł, wspaniałych skalnych wodospadów, postaci zamienionych w kamienie i jeziora czystego niczym łza.
Jaskinia Prometeusza została odkryta w 1984 roku, a udostępniona dla turystów w 2011 roku. Prezydent Micheil Saakaszwili nazywany jest ojcem chrzestnym tej jaskini. Jak legenda głosi w pobliskich górach Kaukazu miał być przykuty sam Prometeusz, który być może spędził czas w tej jaskini – stąd też nazwa tego miejsca.
Zwiedzanie trwa ok godziny, a w tym czasie możemy delektować się wspaniałymi formami skalnymi. Podczas zwiedzanie możemy posłuchać nastrojowej muzyki oraz oglądać magię świateł na skałach, które tworzą majestatyczny spektakl. Stalaktyty i stalagmity tworzą formy, które pobudzają naszą wyobraźnię. Zwiedzając możemy zobaczyć Nowy York, zwisające zasłony, zakochaną parę a nawet słonia. Można się wsłuchać w rytm spadających kropel, które krążą wodnymi korytarzami po jaskini.
Trasę, którą pokonujemy wynosi 1420m, jednak sama jaskinie jest o wiele dłuższa. Na końcu trasu stajemy przed jeziorem, które już pokonujemy łódką.
Przepływamy pod sufitem jaskini, dotykając dosłownie historii. Podróż łódką nie trwa długo, bo ok 5 minut – ale przyznam, że naprawdę warto.
Warto pamiętać – jaskinia czynna jest od 10 – 18 (poza sezonem do 17-tej). Jest też nieczynna w poniedziałki.
Po ekscytującej podróży w głąb ziemi ruszyliśmy znów na wzgórza do kolejnych monastyrów w GELATI. Jest to obiekt wpisany na listę UNESCO. Na terenie klasztoru znajdowało się również miejsce, które pełniło rolę edukacyjną. Za murami klasztoru znajduje się grób króla Davida IV. Który był fundatorem tego miejsca, i jak legenda głosi sam pomagał przy budowie. Oprowadzała nas tutaj w języku rosyjskim Gruzinka, które sobie po prostu dorabia opowiadając historię tego miejsca. Przez długi czas monastyr był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim Akademia, która skupiała największych gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Teraz obiekty są w renowacji (wymieniane są aktualnie dachy), ponieważ znaleziono oryginalne pokrycia dachów, domówiono nowe na stary styl i teraz są zmieniane. W jednej z katedr mieści się również budynek dawnej szkoły, gdzie uczniowie podczas zajęć sączyli wino, aby lepiej przyswajać wiedzę (i ta praktyka mi się podoba ). Pod fundamentami znajdują się ponadto piwnice, gdzie niegdyś składowano wino.
Dziś jest to obiekt, który dość często jest odwiedzany sezonie przez turystów. Warto pamiętać, że jeśli kobiety odwiedzają takie miejsca i wchodzą do środka powinny przykryć głowę oraz spodnie taką specjalną sukienką. Dobrym zwyczajem jest też zapalenie w takim miejscu świeczki za żywych lub zmarłych.
OSTATNIE DNI W TURCJI – IKIZDERE - ÇAYELI Po noclegu na dziko w namiotach nad rwącą rzeką opuszczamy okolice Klasztoru Sumela. Ostatnią at...