Dwa dni lenistwa nad Morzem Czarnym szybko minęło i
przyszła kolej ruszać dalej. Przed ruszeniem w drogę koniecznie trzeba było
wykąpać nasz samochód. Dzięki temu poznaliśmy właściciela myjni, który dorabia
sobie także jako ochroniarz gwiazd muzyki POP w największym pubie w Bursie podczas
koncertów. Podczas gdy piliśmy z nim herbatę a samochód się szorował Koray nauczył
Nas też pierwszych tureckich zwrotów:
Szerefe i Ijimbaelli bardak, czyli na zdrowie i smukła szklanka na tradycyjną
turecką herbatę. Po odpoczynku ruszyliśmy dalej w kierunku Stambułu.
Przed Stambułem
oczywiście, jak na miasto przystało 2h czkania w korku by pokonać parę km.
Oczekując aż pokonamy kolejny metr mogliśmy zaobserwować, że na środku drogi,
pomiędzy autami spacerują nie tylko dorośli sprzedając np. obarzanki lub
latarki, ale również Male dzieci (5-6 lat), które oferują umycie szyby, a także
sprzedaż chusteczek higienicznych. Trochę to przerażające…. Po odstaniu swojego
dotarliśmy do Stabułu, gdzie zaklepany nocleg mieliśmy u jednego z hostów. W
sumie całkiem fajnie nam się udało, bo nocowaliśmy dość blisko centrum
europejskiego Stambułu.
Stambuł – największe i
najludniejsze miasto Turcji i jej centrum kulturalne, handlowe oraz finansowe.
Rozciąga się po obu stronach Bosforu, cieśniny morskiej między Morzem Marmara a
Morzem Czarnym. Położenie zarówno w europejskiej Tracji, jak i azjatyckiej
Anatolii sprawia, że Stambuł jest jedną z metropolii świata znajdujących się na
dwóch kontynentach. Leżący na granicy europy i Azji sprawia, że jest taką
handlową granicą, dzięki czemu szybko się rozwija. Fabryki, zakłady pracy i
lotniska – to właśnie w tych miejscach spotykają się tranzyty pomiędzy Europa a
Azją.
Yasin i Yasar (nasi
hości) postanowili się nami zaopiekować i pokazać nam Stambuł. Pierwszego dnia
zwiedzaliśmy Błękitny Meczet. Meczet
znajduje się na rozległym placu otoczonym murami. Przed głównym wejściem do
świątyni usytuowano midhę, czyli formę studni, przy której wierni obmywają
nogi. Błękitny Meczet nadal pełni funkcję świątyni. Codziennie odbywają się w
nim modlitwy, co nie zmienia faktu, iż jest dostępny również dla turystów.
Przed wejściem należy zdjąć obuwie i dopiero postawić stopę na dywanie. Robi
naprawdę niesamowite wrażenie. I będąc tutaj można „podpatrzeć” jak modlą się
islamiści.
Kolejnym punktem naszej wycieczki była Haga Sofia. Budynek
uważany za najwspanialszy obiekt architektury i budownictwa całego pierwszego
tysiąclecia naszej ery. Dawniej w czasach Konstantynopola była to świątynia
Katolicka (we wnętrzu wciąż widać elementy religii katolickiej) . Po zdobyciu
Konstantynopola przez Turków w 1453 zamieniona na meczet. Obecnie jest to
Muzeum, jednak część tureckiego społeczeństwa domaga się, aby tutaj stworzyć
również meczet do modlitwy. Ogromny budynek, niesamowite wnętrze, gdzie można
zobaczyć zarys chrześcijaństwa. To tutaj również po raz pierwszy spotkaliśmy
polaków podczas swojej podróży. Podczas zwiedzania zabytków podążaliśmy śladami
papieża Franciszka, który aktualnie był w Stambule tego dnia, i również modlił się w tych miejscach.
Chcieliśmy go spotkać, jednak za późno się dowiedzieliśmy o jego wizycie w
Turcji.
Wieczorem razem z Sylwestrem przygotowywałam krewetki z makaronem oraz
kalmary w cieście. Do tego wg polskiego zwyczaju postawiliśmy wino i rakiję.
Powiem tylko tak, biedne te nasze chłopaki z Turcji, jak zasiedli z trzema
polakami do kieliszka J
Co to by była za wizyta w Stambule, bez odwiedzenia słynnego
Grand Bazar. Niezliczona ilość uliczek, setki sklepików i możliwość zakupów
wszystkiego co potrzebne lub nie J Zaczynając od dywanów ( z, których przecież
słyną Turcy), dalej przez fajki wodne ( u nich to tradycja i relaks dnia
codziennego), po przez błękitne oczka, które można kupić na szczęście. Ponadto
przyprawy, herbaty, ubrania, ceramika, mydła… niezliczona ilość.
Nie dając aż za bardzo ponieść się wodzy zakupów,
zaopatrzyliśmy się w szczęśliwe błękitne oczka na pamiątkę jak wrócimy do
Polski. Sylwester zakupił ichniejsze przyprawy. Po dłuższym spacerze ruszamy
dalej. Nasi przewodnicy udają się na uczelnię, zaś my w tym czasie relaksowaliśmy
się po turecku – czyli odwiedziliśmy Szisza bar. Paradoks tego przybytku było
to, że siedzimy z zadymionym miejscu, popijamy czay, zaś nad nami wiszą znaki
zakaz palenia. (papierosów, sziszy nie J) W takich miejscach niewiele przebywa kobiet,
raczej są to głównie mężczyźni. Ogólnie można odnieść wrażenie, że kobiety
rzadko korzystają z życia publicznego, a jak już coś to w niewielkim zacenionym
miejscu w swoim gronie. Cóż powiadają, że z kulturą się nie walczy, więc i ja
nie walczę, tylko jakoś tak dziwnie, że mając XXI wiek wciąż widać te różnice.
Yasir i Yasar opowiadają jednak, że zmienia to się już dość szybko. Inaczej też
już wygląda relacja kobieta – mężczyzna w mieście, a inaczej na wioskach. Jednak wszędzie można znaleźć konserwatywne
rodziny, ale to tak jak i u nas w Polsce.
Przyszła kolej na nocne zwiedzanie Stambułu, który prezentuje
się naprawdę okazale. Oświetlone ulice, mosty, skwery i parki tworzą
majestatyczny klimat. Spacerowaliśmy chyba najdłuższą ulicą stambulu, na której
mieściły się oczywiście wszystkie możliwe sklepy. Nocny gwar doskonale
wkomponował się w całość tego miejsca. Zaglądneliśmy również do baru, gdzie
przygrywał muzyk na żywo. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że
byliśmy jedynymi słuchaczami. Kuba dał się ponieść wodzy wyobraźni i wymienił
pana na scenie J zagrał ze 3 piosenki i wrócił do naszego
stolika J
POLSKA
WIOSKA W STAMBULE
Kolejny dzień w Stambule był dla nas takim małym powrotem do
kraju. W jednym z przewodników przeczytaliśmy o polskiej wiosce pod Stambułem.
Yasir i Yasar nie słyszeli o niej więc zabraliśmy ich ze sobą na wycieczkę J.
Pojechaliśmy do miejscowości Polonezkoy czyli Adampol 20km od Stambułu. Przy
wjeździe do wioski czytamy Polonezky wita Was. Odwiedziliśmy katolicki
cmentarz, park oraz polonez market. Szukaliśmy osób, które mówią po polsku,
lecz oprócz pojedynczych słów, nie znaleźliśmy nikogo, kto mówił w naszym ojczystym
języku.
Wpadłam na pomysł, by poszukać wójta wioski, który jest
polakiem. Dzięki pomocy naszych tureckich przyjaciół, udało się uzyskać do
niego nr telefonu i umówić nas na spotkanie. Poszliśmy więc do urzędu, gdzie
spotkaliśmy się Fryderykiem Nowickim, który jest obecnym wójtem w Adampolu.
Jest on również sołtysem w Sucholaskach na Mazurach, więc dwa razy w miesiącu
odwiedza Polskę.
Wójt zaproponował nam wspólne lepienie pierogów u niego w pensjonacie
(poprosił o więcej aby mógł mieć zapas), potem ugościł nas po Polsku To był wspaniały dzień, udowodnił, że jest
możliwa przyjaźń pomiędzy osobami z Turcji i Polski.
Dostaliśmy również wizytówkę z apelem do tureckiej policji -
jak znów będą chcieli nam wlepić mandat, albo będziemy mieć kłopoty mają
zadzwonić do niego. (Większa relacja i opis z wyjazdu do wioski pojawi się w
późniejszym czasie na blogu w osobnym temacie.)
Czas szybko mijał i przyszedł dzień odlotu Sylwestra do
Polski. Pojechaliśmy go odeskortować na lotnisko. Tym sposobem została już
nasza dwójka w dalszej części podróży. Ostatni wieczór z naszymi hostami, i
kolacja w stylu tureckim. Pszenica z przyprawami ,z sosem, sałatą i koperkiem
zawinięta w pite. Popija się to coś a’la maślanką czyli turecką AyrąJ W smaku
takie sobie, nie powala, ale też nie jest najgorsze J
Aby uniknąć korków postanowiliśmy się wydostać ze Stambułu o
5 rano. Był to idealny pomysł. Nie było zbyt wiele samochodów, więc dość
sprawnie pokonaliśmy to miasto. Zaskakuje nas co jakiś czas cena paliwa, tzn
ogólnie ceny powalają tu na kolana i to nie w pozytywnym znaczeniu. Chodzi nam
o stacje benzynowe, których jest tu ogromna ilość. Niekiedy na odcinku 300 m,
można się doliczyć ze 6 stacji benzynowych. Interesujące jest to, że ceny
paliwa bardzo się wahają, od 4.11 lewa ( 7zł), a obok stacja, która ma to samo
paliwo za 3,50lewa ( 6zł). Jest to dość duża różnica, której jak na razie nie
jesteśmy w stanie rozgryźć.
Przed nami Park Narodowy Yedigoller czyli Siedem Jezior.
Swoją wyprawę rozpoczęliśmy od miejscowości Bolu, gdzie przy Muzeum
Archeologicznym znaleźliśmy informację turystyczną. Dostaliśmy tam mapę i
jakieś broszurki związane z tym miejscem. Do miejsca docelowego mielimy
zaledwie 40km. W sumie nie daleko, ale …no właśnie górską drogą, z
przepaściami, pośród lasów i rozległych panoram. Pokonując kilometr za
kilometrem zachwycaliśmy się na każdym kroku górami i zielenią, która wciąż
jest tu widoczna (przypominam mamy początek grudnia). Po jakiś 30 km dotarliśmy
na drogę, która została wybrukowana kostką na dość sporej wysokość.
Nie powiem,
całkiem nas to zaskoczyło. Minęliśmy jeszcze znak informujący, że znajdujemy
się w Parku Narodowym i po chwili witały nas pierwsze wodospady i jeziora. Na
terenie Parku Narodowego funkcjonuje coś w stylu kampingu. Pan ze staży parku
wypisuje kwitek o możliwości noclegu, płacimy 15 lewów (ok 30zł) i możemy
śmiało się rozbić na terenie parku. Do dyspozycji jest grill oraz łazienka (bez
pryszniców). Zwiedzamy park i wszystkie siedem jezior. Mamy wrażenie, że
powiedzmy 4 są naturalne, zaś 3 pozostałe wyglądają na stworzone ręką
człowieka. Co nie zmienia faktu, że doskonale wkomponowały się w krajobraz
tworząc miłe miejsce na całodzienną wędrówkę. Nie mogło tu oczywiście zabraknąć
wspaniałych kaskad i wodospadów, nad którymi mogłabym spędzić cały dzień.
W
pierwotnym planie mieliśmy wracać do Bolu i stamtąd do Mengen, gdzie również znajdziemy
kolejne jeziorka. My postanowiliśmy się dalej przeprawiać drogą przez park i
nieznane ścieżki – 50km. Droga całkiem dobra, ale GPS chwilami wariował a my
nie znaleźliśmy żadnych drogowskazów. Pokonując trasę na czuja, jakoś
wydostaliśmy się, jednak jeziorka w Mengen nie znaleźliśmy. Podczas swojej
podróży poszukujemy również hostów na portalu coutchserwing. Jednak nie zawsze
udaje się coś znaleźć… tak było i tym razem. Dotarliśmy na wieczór do
Safranbolu, które zostało wpisane 17 grudnia 1998 roku na Listę światowego
dziedzictwa UNESCO.
Sama nazwa miasta to "Miasto Szafranu". Szafran
to jedna z najdroższych przypraw na świecie. Nic więc dziwnego, że niegdyś
mieszkańcom żyło się tutaj w luksusach… a wszystko przez szafran. Pośród
niewielkich uliczek, bazarów i meczetów mieszczą się drewniane domy osmańskie. Wiele z tych domów zostało odrestaurowanych i
służy obecnie jako prywatne muzea.
Po noclegu pod chmurką przejeżdżając przez Kayabogazi, rzuciła nam się w
oczy ogromna skała z jaskinią. Zatrzymaliśmy się więc i wybrali na krótki
spacer. Ukazał się nam kanion nad rzeką, ogromne skały i jaskinie, w których
można by przenocować, gdyby nie rwąca aktualnie rzeka. Miejsce wydaje nam się
nie znane, bo nie znaleźliśmy o nim informacji. Warto więc jak będziecie jechać
tą trasą, zatrzymać się i wybrać się na przełom rzeki w Kayabogazi.
Docieramy do kolejnej miejscowości Samsun. Tutaj zatrzymaliśmy się u
hosta Vulkana, który zaprosił nas do swojego rodzinnego domu. Nocą
pospacerowaliśmy wzdłuż plaży i Morza Czarnego.
O poranku jego mama zaprosiła nas na tureckie śniadanie (jajecznica z
salami, różne sery, oliwki, dżem, warzywa, pieczywo). Do tego turecka herbata.
I znów poruszyła mnie tutaj jedna rzecz… kiedy siedzieliśmy przy stole,
na podłogę wylała papuga kawę… Vulkan zamiast to pościerać poszedł po mamę aby
ona to zrobiła. Potem, gdy jedliśmy deser, opowiadał, że jego mama takiego deseru
nie umie upiec. Ja mówię – to Ty się naucz i zobaczymy jak Ci wyjdzie. On się
zaskoczył bardzo, że w sumie może się czegoś nauczyć… Powiedziałam mu, że to
normalne, że mężczyźni również gotują itd. Stwierdził, że mogło by to być
ciekawe doświadczenie… Vulkan pracuje dla burmistrza miasta Samsun, którego
wiele osób uważa za dyktatora… On jest w sumie zadowolony z jego pracy. Nawet
wczoraj wysłał nam wiadomość, że Polski i Turecki prezydent podpisali ugodę o
zniesieniu wiz dla Polaków.
Kolejnego dnia Vulkan zabrał nas w okolice Bafra, nad rozlewiska oraz
morze. Tam mogliśmy poczuć namiastkę Birdwatchingu. Co prawda, część ptaków już
stąd odleciała, ale co nieco udało nam się sfotografować. W tym rejonie
porobione są specjalne platformy dla osób fotografujących. Żyją tam również
dzikie konie.
Kolejny dzień rozpoczął się dość nietypowo bo od picia herbaty na
posterunku policji J Nic nie przeskrobaliśmy – jeszcze, ale po prostu
chcieliśmy wymienić pieniądze. Zapytaliśmy o kantor policjanta, który
zaprowadził nas do jubilera, u którego wymieniliśmy walutę. Potem ten zaprosił
nas na herbatkę. W sumie tylko jeden z nich mówił troszkę po angielsku, ale
daliśmy radę. Potem pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Ale, żeby nie było za
kolorowo… aby tradycji stało się zadość, znów musiałam coś zostawić. Tym razem
był to aparat. Trzeba było więc się wrócić do naszych policjantów (którzy
nawiasem mówiąc, dali nam do siebie namiary i zaprosili do domu, jak znów tu
będziemy). Spotkanie z policjantami zaowocowało tym, że nie trzeba było
zapłacić za parking J
Dalej droga prowadzi nas w kierunku Trabzonu i monastyru Sumela. W
Trabzonie nie udało nam się znaleźć hosta więc wbijamy się dosłownie w góry
poszukując noclegu. Biorąc pod uwagę, że zapadła noc, jesteśmy na dość dużej
wysokości, wokół jest albo przepaść albo pionowa ściana nie było łatwo. Przez
przypadek trafiamy na kamping. Rozbijamy namiot, a gospodarze częstują nas herbatą.
Zostajemy zaproszeni do wnętrza baru, abyśmy mogli spokojnie wypić czay. Tam
już dwóch panów przy piwku biesiaduje, wkrótce pojawiają się nowi degustujących
rakiję. My kupujemy piwko (bagatela 15zł za jedno) i również dołączamy się do
męskiej biesiady. Jakoś miałam wrażenie, że za często tam kobiety nie chodzą J. Potem panowie włączyli sobie karaoke i zaczęła
się zabawa. Panowie tańczyli, jeden grał a inny śpiewał. Chodź nic nie
rozumieliśmy uśmialiśmy się do łez.. Potem panowie pili z nami toasty,
wskazując na serce – co oznacza, że toast jest od serca. W końcu i my
zatańczyli, a w podziękowaniu rzucali w nas chusteczkami. To było coś
magicznego! Szkoda tylko, że bariera językowa nie pozwoliła nam się bardziej
zintegrować z miejscowymi.
Kolejnego dnia ruszamy szlakiem wodospadów do Monasteru Sumela. Droga kręta, wąska. Jadąc autem nie
zniechęcajcie się drogą – jedźcie dalej, pod samym klasztorem jest parking oraz
kawiarenka. Tam można zostawić auto i pójść zwiedzać. Ale za nim to nastąpi
trzeba zapłacić przy wjeździe za auto (10 lewów – ok 18zł) oraz bilet wstępu na
teren klasztoru (15 lewów ). Monaster Sumela to nieczynny już męski klasztor
grecko-prawosławny. Głównym przedmiotem kultu w klasztorze była ikona Matki
Bożej, uważana za cudotwórczą. Według legendy wizerunek ten był dziełem św.
Łukasza i po jego śmierci trafił do Aten, zaś w IV wieku został cudownie
przeniesiony przez anioły na wskazane przez Matkę Bożą miejsce. Tam ikonę
odnaleźli pustelnicy Sofroniusz i Barnaba, którzy następnie założyli męski
monaster. Najprawdopodobniej ciemna barwa twarzy Matki Bożej mogła stać się
przyczyną, dla której wzgórze, gdzie wznosi się monaster, nazwano Czarną Górą.
Samo zwiedzanie trwa ok 30 minut, tyle potrzebujecie by przejść komnaty,
zobaczyć dawne puste pokoje oraz wspaniałe malowidła. Czy warto – jak
najbardziej polecam.
Jeśli już tam dotrzecie, warto tam wejść i zobaczyć
pozostałości tego co zostało.
W planie mieliśmy jeszcze jechać nad jezioro Uzungol, które polecało
sporo osób. Jezioro położone pośród gór. Jest to miejsce bardzo turystyczne. No
właśnie mieliśmy taki plan, ale zobaczyliśmy ulotkę ze wspaniałym wodospadem i
tam też się wybraliśmy.
Ale to już w następnej relacji, za jakiś czasJ
Dwa dni lenistwa nad Morzem Czarnym szybko minęło i przyszła kolej ruszać dalej. Przed ruszeniem w drogę koniecznie trzeba było wykąpać nas...